Miały dużo walizek, ale Sissy niosła tylko swój plecaczek z kredkami i blokiem do malowania, pianki, które przemyciła ze sklepu (mama mówiła, że nie powinna jeść słodyczy, bo od tego psują się zęby) i nową książkę o przygodach Tomka Sawyera. Ich bagaże zabrał pan z obsługi, który wprowadził je do saloniku, gdzie mogły przed lotem odpocząć. To wszystko było takie niesamowite, tyle szkła, ludzi, hałas, okno na świat. Patrzyła na wszystko z otwartą buzią, szeroko otwierając oczy. Nie wyobrażała sobie nigdy czegoś takiego, samoloty w jej wyobraźni były tylko białymi punktami na niebie, zostawiającymi za sobą długie chmury. A teraz sama miała takim polecieć, i to nad oceanem! Stała tak, przylepiona nosem do szyby, przyglądając się kołującej na pasie maszynie. Za chwilę miały wsiąść na jej pokład i zostawić Australię za sobą.
Nagle zrobiło jej się przykro. Zdążyła już się wypłakać za tatą, pożegnali się już jakiś czas temu, ale zatęskniła za nim i za farmą. Miały z mamą zamieszkać w wielkim mieście, takim jak Sydney, a Sissy bardzo nie lubiła Sydney. Te wysokie budynki zasłaniające niebo, masa samochodów, wszędzie tak jasno. Ona wolała już pustynię niż metropolie! Wreszcie zawołała ją mama, miały iść już do samolotu - i nagle usłyszała znajomy głos, wołający jej imię. Zerknęła na mamę, puściła jej rękę i rzuciła się ku ojcu, wpadając mu w ramiona. Wiedziała, że tatuś jej nie zostawi! Wtulała się w niego mocno, nie chcąc, by je zostawił. Nawet się go spytała, czy nie mógłby lecieć z nimi, to wtedy to Los Angeles nie byłoby takie złe, i może... Ale tatuś powiedział, że bardzo ją kocha, ale nie może z nimi lecieć. Obiecał dzwonić codziennie i przysyłać jej listy, a potem dał jej ślicznego misia koala, stwierdzając, że ten oto miś będzie się nią opiekował w podróży i w Stanach. Potem przyszła mama i zabrała ją, mówiąc coś cicho do taty. Do Sissy powiedziała, że tatuś ją wkrótce odwiedzi, ale teraz muszą iść. Sissy odwróciła się ostatni raz i pomachała tacie, mając oczy pełne łez. Kurczowo ściskała misia w dłoni, na niego przelewając wszystkie swoje uczucia.
W samolocie było trochę lepiej. Najpierw pochlipała, przytulając się do koali, ale podniecenie wywołane faktem, że leci samolotem, było większe.
Przespacerowała się po całym samolocie dwa razy, a kiedy były te tuburulencje (tak powiedział pan pilot, była tego pewna), z wrażenia opadła na jakieś wolne miejsce gdzieś w połowie samolotu. Przegadała je całe z kimś siedzącym obok, zadając tyyyyle pytań o wszystko, że w końcu aż sama się zmęczyła i wróciła na swoje miejsce. W końcu była na nogach od rana, zmęczenie dawało jej się we znaki, a tu ciągle działo się coś nowego. Tak jak ta burza, którą można było widzieć przez okna. Wpatrywała się w nią zafascynowana, czegoś tak pięknego nigdy nie widziała. Nawet burze u niej, na farmie nie były takie piękne. A te małe ogniki na skrzydłach wyglądały tak śmiesznie i bała się tylko trochę. Chciała nawet wstać i się przejść trochę dalej, żeby lepiej im się przyjrzeć, ale mama kazała zostać jej na miejscu i się przypiąć.
Tym razem Sissy posłuchała się mamy. Nadal jednak wpatrywała się w burzę zaciekawiona i kiedy pierwszy raz zatrzęsło samolotem, nawet nie bardzo to zauważyła. Ale trzęsło się ciągle i ciągle, nagle zrobił się wielki huk i wypadła spod półki maska. Mama pomogła jej ją założyć, wstała, żeby było jej wygodniej i nagle wszystko się skończyło.
Sissy pamiętała tylko, że miś się nią zaopiekuje i kurczowo ściskała go w rękach.