Zastanawialiście się kiedyś jakie historie kryją się za ludźmi, których spotykamy każdego dnia? Co widziały te oczy, jakie brzemienia noszą te ramiona i czego brakuje im, w ich sercach. Czy to maska, dzisiejsza poza? Czy ktoś zaryzykował okryciem tego, co prawdziwe? Naraził się? Czy ten uśmiech posłany w naszą stronę jest jednym z tych fałszywych? I czy w ogóle istnieją jeszcze szczere?
Kim był ciemnowłosy mężczyzna, który właśnie mnie minął? Co ukrywała kobieta, którą
niechcący trąciłem ramieniem, próbując wyładować swój gniew. Co czeka chłopca, idącego za rękę ze swoją matką, zaledwie parę kroków przed nami.
Kim była dziewczyna nie odstępująca mnie na krok, odwracająca wzrok za każdym razem, kiedy podniosłem głowę. Zdawało się, że bała się, iż mogłaby zobaczyć w nich niezidentyfikowany wyrzut. Bo mogłaby.
Kim była ta dziewczyna, którą formalnie nazywałem siostrą, a z którą od długich miesięcy nie miałem kontaktu? I kim był mężczyzna, którego imię zdawałem się znać, który w papierach był w pisany jako mój ojciec, a który nie zasługiwał na miano taty?
Utkwiłem wzrok w swoich zawiązanych w naprędce butach i podniosłem go dopiero przywołany krótkim i dźwięcznym:
- Isaac! – wykrzyczanym przez Rosie, co momentalnie przywołało mnie do szaroburej rzeczywistości. Wykrzywiłem usta w podkówkę i zmarszczyłem w irytacji brwi, orientując się, że stoję przy kasie z obcą rodziną, kiedy moja – równie obca – odeszła już na parę dobrych metrów.
Przekląłem cicho pod nosem i starając się nie potknąć o własne sznurówki, naburmuszony ruszyłem za nimi, słuchając ich cichej wymiany zdań, jakby chcieli coś przede mną ukryć. Wciąż byliśmy od siebie oddaleni, nawet teraz - znajdując tak blisko siebie.
Nie mam pojęcia, w którym momencie Rosie zirytowała mnie do tego stopnia. Czy stało się to w momencie, w którym w dziwnym odruchu chwyciła rękaw marynarki naszego ojca, jakby naprawdę nim był; czy to w chwili, w której zaciągnęła mnie na to lotnisko, czy wykonała telefon do Aarona; może kiedy pojawiła się w szpitalnej sali, a może kiedy nie powstrzymała mnie przed laty, przed wyprowadzką z mieszkania. Cokolwiek to było, wciąż żywiłem do niej urazę.
Teraz nie mogłem nawet spojrzeć w jej oczy, aby moje nie mogły krzyczeć jak bardzo ją obwiniałem o swoje własne problemy. Jak bardzo jej potrzebowałem.
Chciałem zniknąć, zapaść się pod ziemię i zapomnieć o wszystkim. Zamiast tego jedynie przetarłem dłonią zmęczone oczy i przyspieszyłem kroku, skupiając się na stukocie kółek walizki, rozbrzmiewającym za każdym razem, kiedy napotykały przeszkodę, zamiast na panującym dookoła hałasie, niszczącym mój wewnętrzny spokój i niemal doprowadzającym mnie do histerii. Wziąłem głębszy oddech, powtórzyłem sobie swoistą mantrę typu ‘Isaac, cioto, weź się w garść’, przybrałem maskę na specjalną okazję spotkania z rodziną i uśmiechnąłem się, od czego zabolały mnie policzki.
***
Oparłem głowę o zagłówek i dramatycznie westchnąłem, przewracając oczami i w końcu zawieszając wzrok na suficie. Kto by pomyślał, że zatęskniłbym za tym małym zagrzybiałym mieszkaniem, czy przerażająco sterylną salą szpitalną? Teraz kiedy dystans między mną, a przysłowiową siostrą i ojcem zmniejszył się do parunastu centymetrów, tęskniłem za własną przestrzenią. Z reguły byłem samotnikiem, albo takim ukształtowało mnie życie. Teraz dusiłem się, oddychając powietrzem pełnym ich nienawiści. Nie mogła być jedynie wytworem mojej bujnej wyobraźni.
Byłem ofiarą, a oni uznali mnie za źródło swoich problemów. Może dlatego już dawno zrezygnowałem z kontaktu z nimi, Rosie widując od święta, ojca praktycznie nigdy.
Przygryzłem wargę i oprałem się łokciem o podpórkę, starając zachować stoicki spokój, a przynajmniej stwarzać takie pozory.
Nigdy nie przywiązywałem do nich zbytniej uwagi - do pozorów - nigdy też nie udawałem, ale ci ludzie wyzwalali we mnie to, co najgorsze.
Starałem się, jednak nie mogłem usiedzieć w jednym miejscu. Może chodziło o czarnego kota, który przebiegł mi wcześniej przez drogę? A może o to, że nie zapaliłem dzisiaj jeszcze żadnego papierosa. Nerwowo wystukiwałem rytm palcami na kolanie, po chwili zakładając nogę na nogę, a ostatecznie naciągnąłem rękawy swetra, próbując ponownie zakryć zabandażowane nadgarstki - pamiątkę po mojej kolejnej życiowej porażce.
Zmarłem w bezruchu dopiero w chwili, w której samolotem wstrząsnęły pierwsze turbulencje. Zacisnąłem dłonie w pięści, wbijając paznokcie z całej siły w ich wewnętrzną stronę. Przy kolejnych modliłem się już, aby nikt nie zauważył tego lekkiego ataku paniki.
A już na pewno nie Rosie, która miałaby kolejny powód do szykanowania ze mnie – dobry, swoją drogą.
Przymknąłem lekko oczy, kiedy trzecia fala wstrząsnęła samolotem i wziąłem głębszy oddech. Kto by pomyślał, że ten jeden jedyny raz moje przeczucie się sprawdzi?
Z jakiegoś powodu jednak nie miałem z tego żadnej satysfakcji.