KARTA POKŁADOWALot nr 815, Oceanic Airways, Sydney - Los AngelesDane pasażera: Imię i nazwisko: Wendy Gilmore
Data i miejsce urodzenia: 24 marca 1998, Los Angeles
Zawód: uczennica
Kwestionariusz podróżny:
Klasa przelotu: ekonomiczna
Miejsce przelotowe: K24
Cel podróży: powrót do domu z wymiany uczniowskiej
Podróżowała z: dwójką innych uczniów
Kwestionariusz osobowy:
Wygląd: Niska, szczupła, drobna. O ciemnych włosach znajdujących się w stanie wiecznego nieładu, z piegami; o wielkich, błękitnych oczach, które potrafiła bezczelnie wbić w jakąś osobę i śledzić jej każdy, najmniejszy nawet ruch. Z wiecznym uśmiechem wymalowanym na bladej twarzy – dziewczyna opalała się niezwykle szybko, ale na odcień dorodnego buraczka, więc od zawsze starała się nakładać na swe jakże szlacheckie białe lico co najmniej dwie warstwy chroniących przed natrętnymi promieniami słonecznymi filtrów. Nikt za żadne skarby nie zmusiłby jej do zdjęcia z szyi złotego łańcuszka z krzyżykiem, pamiątki po babci.
Charakter:
- …Wendy?
- Ale to dopiero początek historii!
- Wendy.
- No weź przestań. Daj mi się wreszcie wygadać, bo wybuchnę. Ja tak bardzo, bardzo, ale to bardzo nie chcę jeszcze wracać do domu. Bo wiesz co? Poznałam tu tylu świetnych ludzi. Tylu. Świetnych. Ludzi. A co… a co, jeśli się już nigdy nie spotkamy?
- Wendy.
- Nie wenduj tu na mnie. Chciałam tylko powiedzieć, że będę tęsknić, bo mimo wszystko pokochałam Australię, naprawdę! Jest tu o wiele ładniej niż w Los Angeles. Cóż, nie mówię, że nie jest tam cudnie, ale, ale… ale to nie to samo. Bo tam spędziłam piętnaście lat swojego życia i moją najbliższą okolicę znam na pamięć. A to po jakimś czasie się nudzi, wiesz?
- Tak, Wendy, wiem. Mam dokładnie to samo.
- Czy mówiłam ci już kiedyś, jakie niesamowite wrażenie zrobił na mnie pierwszy dzień w Sydney? Ci ludzie, ta woda, te kolory, ten akcent…
- Co najmniej dwunastokrotnie, zamknęłabyś się wreszcie… Auć! Co to miało być?!
- Amerykańcy nazywają to kuksańcem w bok, Harris.
- Przezabawne.
Nie udawaj nawet, że jej nie kojarzysz. To przecież ta nieznośna dziewczyna z drugiej ławki, która rysuje w zeszytach rozlewające się zegary, a na lekcjach, w trakcie których rozbrzmiewa nazwisko Salvadora Dali, nagle ożywa, trzepie tą swoją nieszczęsną łepetyną i rozrzuca włosy w jeszcze większy nieład. Dalej nie wiesz, o kim mowa? Dużo gada. Zdecydowanie za dużo, nie słyszałeś nigdy, jak papla o tym swoim czasie i historyjkach, które rodzą jej się w głowie? No, no, zaczynasz kojarzyć. Zazwyczaj trzyma się na uboczu, chyba że gada z innymi wariatami... pewnie o jakichś głupotach. O, i jeszcze rok temu rozryczała się spektakularnie na wieść o śmierci Whitney Houston, może to ci coś powie. Co najmniej dziesięć osób próbowało ją uspokoić, kiedy przez łzy nawijała od rzeczy na temat jej wkładu w popkulturę! Niemożliwe, że dalej nie wiesz, o kim mówię. Ona… hm, już wiem! To ta, która pojechała w zeszłym roku na wymianę do Australii, była dobra z biologii czy tam chemii, nawet nie pamiętam; nikogo to nie obchodzi. To takie pozytywne, małe i piegowate dziewczę, co potrafiło nagle zacząć intensywne machać rękami i wygłaszać hasła o równości. Ale ogólnie to raczej się nie wychylała. Miała te swoje zmienne nastroje, ale była całkiem kochana; zachowywała się, jakby chciała, żeby każdy tylko był szczęśliwy i na dodatek dostał własnego kotka do kochania. Bo mimo tych pojedynczych przypadków wariacji, zdawała się być dość nieśmiała, może właśnie dlatego nigdy nie zaczęła brylować w towarzystwie. Gdyby chciała, to pewnie mogłaby zebrać do kupy wszystkich nerdów i urządzić apokalipsę, zdawała się wystarczająco ogarnięta… No, ale należy do takiego typu ludzi, że nigdy przez myśl by jej nie przyszło, że może działać na własną korzyść. Bo gdyby była potrzeba, to oddałaby pierwszemu lepszemu bezdomnemu swoją nerkę i jeszcze pukle włosów na sprzedaż. Ooo, już wiesz? No, to właśnie ona zginęła chyba w tej katastrofie. W sumie szkoda, że znalazła się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Są tacy ludzie, których twarze utkwią ci w pamięci już do końca życia. Będziesz wspominać ich genialne słowa, urocze dołki w policzkach i ten pięknie brzmiący śmiech, za którym szybko zdążysz zatęsknić.
Wendy zawsze chciała należeć do tego typu ludzi.
Wędrowała przez świat z nosem wetkniętym głęboko w książki, czcząc kult litery i słowa, a także obrazów, które wystukane na klawiaturze komputera słowa potrafią wymalować tuż przed oczami. Typowa marzycielka; pragnęła niezwykłości i górowania nad innymi odkąd tylko pamiętała, okrywając się szczelnie bezgranicznymi wizjami magicznych mocy i umiejętności. Cztery lata temu z nosem niemal wbitym w szybę niecierpliwie czekała na list z Hogwartu, a gdy ten nie przyszedł, schowała się w wielkiej szafie w sypialni rodziców i płakała nieprzerwanie przez dobre pół godziny, dusząc się futrem kota leżącego jej na kolanach, którego kłaczki szturmem wbijały się do jej nosa z każdym zachłyśniętym oddechem.
Łzy leciały z jej oczu zdecydowanie zbyt często, ale – paradoksalnie – tylko w sytuacjach niemogących otrzymać miana ‘krytycznych’. Płakała rzewnie nad zdechłym kanarkiem, wybitym palcem koleżanki czy też niezbyt wzruszającym przeciętnego i zdrowego psychicznie człowieka melodramatem, ale w momencie zagrożenia czyjegoś zdrowia, życia czy bezpieczeństwa mobilizowała się do niesienia pomocy, aby wyłkać z siebie stres już po opanowaniu sytuacji. Emocje bawiły się nią jak powieszoną na kolorowych sznurkach marionetką – wyjątkowo łatwo było wzbudzić w niej nienawiść, oszałamiający strach, wbijający (dosłownie!) w posadzkę smutek czy nawet bezgraniczne zauroczenie. Była przewrażliwioną przedstawicielką gatunku
homo rozchwialus emocjonalus, która na zmianę śmiała się serdecznie i dostawała spazmów płaczu; reagowała histerycznie na niemal każdą sytuację, lecz zazwyczaj wystarczył głośny krzyk czy ostre słowo, żeby doprowadzić ją do porządku. A wtedy stawała się nadzwyczaj przydatna – rozsuwała zardzewiałe szufladki w swoim umyśle i przypominała sobie nagle o tych wszystkich rzeczach, którymi na co dzień zamęczała wszystkich w promieniu 3,1415926535 kilometra kwadratowego. Jako typ kolekcjonera informacji, znała się na absolutnie wszystkim, a co za tym idzie – w rzeczywistości na niczym. Bo na co miała przydać się tej dziewczynie znajomość całego życiorysu Salvadora Dali, skoro trudność sprawiało jej nawet zbudowanie szałasu?
Fakt, fakt, fakt. Była mądra, była sprytna, była pomocna, a na dodatek bardzo szybko się uczyła. Jednak jak to przywykła powtarzać jej matka – kiedy na górze rozdawano zdrowie i siłę fizyczną, Wendy stała w kolejce po rozum. Bo, proszę państwa, tak chorowitego dziewczęcia to ze świecą szukać. Średnio raz na miesiąc się przeziębiała, a anginę ropną miała co kwartał. Działała jak magnez na wszystkie wirusy i bakterie, które uwielbiały ją dopadać, a potem igrać z nią, zabawiać się, chociaż nigdy, przenigdy nie atakowały tak mocno, żeby na wiele dni przykuć ją do łóżka. Przemykała się przez choroby z niezwykłą gracją i lekkością, co nie zmienia faktu, że wyjście z domu bez szalika zazwyczaj kończyło się – wprawdzie jednodniową, ale zawsze – gorączką.
Co do wcześniej wspomnianej siły - uniesienie ciężkiego plecaka szkolnego to jedyna kulturystyczna sprawa, na widok której nie słabła. Jakikolwiek wysiłek fizyczny pokrywał się u niej z omdleniami i utratami oddechu. Jej wytrzymałość równa była zeru i mimo tego, że dobrze sprawdzała się na krótkich dystansach, to szybkie przebiegnięcie nawet pięciuset metrów skutkowało nieznośnymi zawrotami głowy. Kto wie, czy dalej miałaby takie problemy w momencie zagrożenia, ale pamiętajcie, rozbitkowie! Kiedy zacznie gonić was wściekły niedźwiedź polarny ze śliną ściekającą z rozwartego bezczelnie pyska, albo bierzcie młodą Gilmore na barana, albo zostawcie ją na pastwę potworka jako przynętę i profesjonalny odwracacz uwagi.
Wendy była beznadziejną idealistką, wierzącą w dobre serca i intencje wszystkich ludzi na świecie. Jej naiwność często stanowiła obiekt drwin rówieśników; nigdy nie miała serca odmawiać innym, jeśli tylko ładnie ją o to poprosili i na dodatek wysyłali śliczny, delikatny uśmiech czy udawali przez krótką chwilę człeka przyjaźnie do niej nastawionego.
Jako nieśmiała osóbka z trudem zawierała nowe znajomości, ale kiedy tylko ktoś wystawił w jej kierunku dłoń na powitanie i nawiązał najkrótszą chociaż konwersację, nie umiała zamknąć już jadaczki. Uwielbiała ludzi, mądre rozmowy, chwile, w których mogła podzielić się ze światem swoim rozentuzjazmowaniem. Najczęściej jednak środowisko rówieśnicze zamykało się przed nią, więc - przyzwyczajona do tego typu sytuacji - nie odczuwała większych oporów przed dyskusjami z ludźmi o wiele od niej starszymi. Szczególnie, jeśli byli to osobnicy wyróżniający się niezwykłą inteligencją, którzy na dodatek traktowali ją jako równą sobie.
Krótko mówiąc – pokochasz ją za wrażliwość, szczerość i posiadaną przez nią wiedzę bądź znienawidzisz za to, jak bardzo potrafi być irytująca i naiwna. Ale to żadna przyjemność mieć w niej wroga – ani się z nią porządnie nie pokłócisz, ani wzajemnie nie powyzywasz, bo młoda Gilmore wycofa się tylko jak najszybciej z pola walki i pójdzie wypłakać się cicho do kąta. Czy tam pod palmę.
Biografia: Urodziła się jako wyjątkowo zwykły bobas. Tak niewyróżniający się na tle innych, że nikt nigdy nie pomyślałby nawet, że wyrosła z niego taka niesamowita, wspaniała, interesująca, przezabawna i odważ… a nie, chwila, to nie ta bajka! Bo mimo wszystko łatwo zgadnąć, co z niej wyrosło. Równie zwykły raczkujący wypierdek, potem równie zwykły przedszkolak, równie zwykły pierwszaczek, nastolatka i – jeśli uda jej się dożyć, w co coraz bardziej zaczynam wątpić – najpewniej stanie się równie zwykłą dorosłą personą, ginącą w szarym tłumie anonimowych twarzy z wymalowanymi na nich, sztucznymi uśmiechami. Nie tego się spodziewaliście, prawda? Przepraszam, że Wendy zawiodła wasze wygórowane oczekiwania.
Nie, nie dorastała w nieszczęśliwym domu, nie miała rozwiedzionych rodziców, jej matką nie była prostytutka rozkładająca nogi za tak małe grosze, że to nawet kuszące, a jej ojcem – jakiś książę zza morza, który nagle stwierdził, że postawi odzianą w drogiego buta stopę w pierwszym-lepszym burdelu, AKURAT TYM, w którym pracowała matka dziewczyny.
Nie, nie, nie.
Jej matka, Taylor, była przecież urzędniczką. Przez osiem godzin dziennie pomykała w eleganckich spódniczkach i butach na obcasie, by tuż po powrocie do domu zmienić strój na luźne sukienki i japonki, klapiące radośnie na ganku. Za to ojciec, James (och, jakże niesamowite imię dla księcia, nieprawdaż?), był listonoszem. Yup, dokładnie takim, co jeździ na rowerze i rozwozi listy. To nie jest żaden eufemizm, określający kogoś bardziej… niezwykłego.
Jasne, że nie zawsze było sielankowo. Kłócili się, czasem mocno, kiedy indziej mniej, ale ogólnie rzecz biorąc panowała atmosfera dokładnie taka sama, jak w każdym innym, niepatologicznym i kochającym domu. Jedni zapewne uznają to za wyjątkowo nudne i
dokładnie w tym momencie wyłączą zakładkę w przeglądarce internetowej, mrucząc pod nosem coś w rodzaju ‘ech, co to za cholernie nudna postać, marnuję tylko mój cenny czas'; co poradzić,
au revoir, powodzenia na nowej drodze życia pełnej nieszczęśliwych historii smutnych ludków, które błądzą w swoim życiu jak w zamglonym labiryncie.
Kiedy w domu Gilmore’ów pojawił się mały chłopczyk, nikt nie chciał utopić go w toalecie, udusić poduszką czy poodcinać mu kończyn, zmielić kadłubka z użyciem robota kuchennego i ukryć całości w zamrażalniku (to tylko takie drobne przypomnienie, że owa rodzina była normalna - na wszelki wypadek, jakby ktoś dalej doszukiwał się tu nienaturalnych sensacji). Wendy miała wtedy osiem lat, więc nie zajęło jej dużo czasu zauważenie, że z braciszkiem coś było nie tak: ciągle zabierano go do szpitala, rodzice czasem nie pozwalali jej do niego podchodzić. Po jakimś czasie zostało wreszcie powiedziane – mały Anthony cierpiał na schorzenie o nazwie tak długiej, że i tak mało kto ją zapamięta. Była to agammaglobulinemia (brzmi zachęcająco, nie?); nikt nie wie, pewnie nawet Wendy, czy miało to jakikolwiek wpływ na jej życie. Szczerze wątpiła, że nastąpił wtedy jakiś przełom i nagle zainteresowała się medycyną, żeby tylko móc uratować swojego rzekomo umierającego braciszka, który - tak na marginesie - miał się przecież bardzo dobrze.
Pewnie wszystko stało się przez dobrego nauczyciela, który podzielił się z nią pasją do tego przedmiotu. Niemniej jednak, dziewczyna w końcu gdzieś tam podskórnie poczuła, że interesuje ją chemia, może nawet bardziej, niż powinna. Zaczytywała się w równaniach, próbowała rozpracowywać wszelakie mole i alkile, namiętnie błądziła oczami po wersach w książkach, które podsuwano jej na zajęciach dodatkowych. Chodziła na nie pilnie, jak przystało kujonkowi, za którego ją uważano; zawsze jednak tkwiła w przekonaniu, że ucząc się, będzie mogła udoskonalić tę małą, kościstą i słabą Wendy Gilmore. Bezgranicznie wierzyła, że dzięki temu ktoś ją kiedyś zauważy, doceni, wypchnie przed szereg i sprawi, że jej nazwisko stanie się sławne. Po tylu latach beznadziejnego ignorowania w szkole nie marzyła już o niczym innym.
I stało się. Po połowie roku jako
freshman w swojej nowej szkole dowiedziała się, że zostaje prowadzony program stypendialny dla wybitnych jednostek, który uwzględnia też wymianę uczniowską; ze względu na swoje osiągnięcia wylądowała więc w Australii i z miejsca zakochała się w niej zakochała. Niestety w momencie, w którym zaczęła czuć się tam jak w domu, musiała już wrócić do Los Angeles - nie ukrywała jednak, jak wiele udało jej się wynieść z tej podróży: może najważniejsze było dla Wendy to, że znalazła wreszcie przyjaciółkę.
Co do niej niepodobne, nie spóźniła się nawet na odprawę, chociaż może lepiej by było, gdyby tego dnia zapodziała gdzieś wszystkie swoje ukochane zegarki.
Informacje zdrowotne: CZY ZGADZASZ SIĘ NA:
1. silne urazy [np. złamania, głębokie rany] {tak}
2. lekkie urazy [np. zwichnięcia, skręcenia] {tak}
3. otępienie jednego ze zmysłów {tak}
4. tymczasowa utrata jednego ze zmysłów {tak}
5. trwała utrata jednego ze zmysłów {tak}
6. utrata jakiejś części ciała {tak}
7. wpływ na psychikę (np. amnezje, omamy) {tak}
8. choroby [różnego typu] {tak}
Dodatkowe informacje: - Chorowite to stworzonko, oj chorowite; cierpi na pierwotną nietolerancję laktozy, a kichanie, prychanie i smarkanie stoi u niej na porządku dziennym.
- Lubi koty.
- Bardzo lubi koty.
- No ja przepraszam państwa, ale jak można nie lubić kotów?
- Gdyby każdy zły człowiek dostał małego kotka, na świecie byliby sami tęczowi osobnicy, nie sądzicie? Jak już Wendy zostanie drugim Barackiem Obamą, to zrobi coś z tym faktem.
- Wybitnie nieprzyjemny jest dla niej widok ognia, szczególnie takiego, który rozprzestrzenia się w sposób dość niekontrolowany.
- Płacze nad byle błahostkami, a atak histerii to dla niej nie nowość; jednak kiedy dochodzi do jakichś groźnych i zagrażających życiu sytuacji, bez trudu się mobilizuje... chyba że jest zbyt zajęta cichym łkaniem, wtedy do porządku doprowadza ją zwykłe podniesienie głosu.
- Jest na tyle dobra z chemii i biologii (ale z tej pierwszej przede wszystkim!), że udało jej się zdobyć stypendium i możliwość udania się na półroczną wymianę uczniowską do Australii.
- Z której nigdy nie wróci, HA, HA, HA.
- Jej pokłady empatii są tak wielkie, że to aż przerażające. Gdyby można było je jeść, głodujące dzieci w Afryce cierpiałyby na ekstremalną nadwagę.
- Ma obsesję na punkcie czasu: kocha cyferblaty, wskazówki, dźwięk cykania, ale też magiczną nienamacalność tego, co już nigdy nie wróci; ma przy sobie zawsze co najmniej trzy zegarki: jeden na ręce, drugi w kieszeni, trzeci na szyi. Plus minus ten migający na wyświetlaczu telefonu komórkowego.
- Jednak nie przeszkadza jej to w spóźnianiu się ABSOLUTNIE wszędzie.
- Dużo śpiewa, nuci sobie pod nosem, zabawia się w radosne murmurando.
- Musi malować paznokcie obrzydliwie gorzkim lakierem, żeby ich nie obgryzać. Zazwyczaj to nie pomaga i po prostu musi zmagać się z paskudnym smakiem, a niechlujnie wyglądające dłonie pozostają.
- Ma też okropny zwyczaj wyrywania sobie pojedynczych włosów z głowy, kiedy próbuje się na czymś skupić. Sama nie wie, dlaczego to robi.